„Patch” to z angielskiego łata, czyli patchwork to łatanie, sztukowanie, szycie ze ścinków. Taka technika to nie jest nowy wynalazek. Zaczęło się pewnie w jakiejś jaskini od zszywania skórek zwierzęcych. Tkaniny ze skrawków były też znalezione w egipskich grobowcach. Znane są w różnych kulturach w Azji i u Indian… ale ja nie o tym teraz chciałam pisać.
Technika patchworku najbardziej rozwinęła się w Stanach Zjednoczonych. Imigranci z Europy przywieźli ten zwyczaj ze sobą i była to idealna technika dla Amerykańskich pionierów. Wiadomo: ci pierwsi osadnicy biednie mieli i cierpieli na brak wszystkiego. Patchwork narodził się z biedy, ze starej zasady oszczędzania, gospodarności i wykorzystywania wszystkiego do końca. Marnotrawstwo to największy grzech w tradycyjnej kulturze.
W dziewiętnastym wieku w Ameryce zaczęło się patchworkowe
szaleństwo. Kobiety szyły dla żołnierzy, którzy brali udział w wojnie domowej,
dla sierot, dla zabicia czasu, oderwania się od problemów, no i dla
towarzystwa.
Od zawsze było to zajęcie typowo kobiece. Bardzo popularne
były takie nieformalne stowarzyszenia „quilting bee” (czyli dosłownie „pikująca
pszczoła”). To były grupy kobiet, które spotykały się regularnie i razem
pracowały nad jednym projektem. Czujecie
ten klimat? Coś jak Polskie skubanie pierza, robienie kwiatków z bibułek, światów
z opłatków, takie zajęcie na długie, zimowe wieczory bez telewizji i Internetu.
I tak z czasem szycie rozwinęło się do niemal sztuki. W Internecie można sobie wyszukać,
co te Amerykanki szyły!
Jest taki dość kiczowaty amerykański film, o paniach
pracujących nad patchworkiem (tytuł oryginalny: „How to make an american
quilt”). Obejrzyjcie sobie koniecznie! Tylko uwaga: nigdy, przenigdy nie każcie
tego oglądać swoim chłopom. Będą marudzić, wyszydzą i w ogóle nie zrozumieją o
co chodzi (ja swojemu kazałam oglądać, więc wiem co mówię).
Oczywiście to skubanie, szycie, haftowanie, czy cokolwiek te kobiety robiły, to był tylko
pretekst, żeby wspólnie spędzić czas, opowiadać sobie ploteczki i różne
historie. Matki wciągały w to córki i przekazywały tradycję kolejnym pokoleniom.
Dobrze wychowana panna musiała umieć szyć. I to nie tylko te z biednych domów!
Bogate panienki też nie mogły sobie pozwolić na bezczynne leżenie na kanapie z
migreną i globusem (przynajmniej do czasu aż wyszły za mąż, musiały stwarzać
pozory zdolnych zaradnych i gospodarnych).
Była taka tradycja w Ameryce, że panna na wydaniu musiała
uszyć dwanaście patchworkowych narzut przed ślubem, żeby się dobrze wyposażyć
na przyszłość. Oczywiście najważniejszym dziełem miała być wielka narzuta na
małżeńskie łoże. Często się ją szyło ze swoich starych, panieńskich sukienek.
My też czasami hołdujemy tej zasadzie! Tu na przykład znajdziecie patchworka
uszytego ze spódnicy łamAgi.
Szkoda, że w dzisiejszych czasach już tak rzadko się szyje z
prawdziwych ścinków. Jak grzyby po
deszczu pojawiają się sklepy ze specjalnymi tkaninami do patchworków, tej samej
grubości, z tym samy wzorem w kilku różnych odcieniach… A stworzyć artystyczny wzór z resztek, które
do siebie pozornie nie pasują: to dopiero sztuka!
Czyli o co chodzi z tymi patchworkami? Chyba żeby stworzyć
coś z niczego, wyżyć się artystycznie, żeby się czegoś nowego nauczyć. A
jeszcze przy okazji powstają takie różne pokoleniowe i rodzinne „gadki szmatki”.
Pozdrawiam,
Visit starAnna's profile on Pinterest.